Im starszy jestem, tym bardziej przekonany, że miarą dojrzałości ludzi gór jest to, czy potrafią wyczuć właściwy moment do odwrotu. Zamiast iść, gdy warunki są ewidentnie groźne, powiedzieć sobie: ?zawracam?. Coś takiego spotkało mnie tej zimy. Planowana wędrówka przez góry Ukrainy zakończyła się zaraz po tym, kiedy się zaczęła.
Plan, w zamyśle, był prosty – skorzystać z pierwszych dni zimy i udać się w góry na wschód od polskich Bieszczadów. Tam odnaleźć początek głównego grzbietu Karpat i ruszyć nim przed siebie aż do granicy rumuńskiej. Daleko? 3 tygodnie i 440 km marszu. Kiedy góry przykryte są grubą warstwą śniegu i na szlakach jest się zdanym na własne siły, to śmiały plan. Wiedziałem jednak, że w zasięgu moich możliwości.
7 stycznia, tuż po północy, wysiadłem z pociągu jadącego przez Karpaty. Mróz zatykał oddech. Temperatura spadła do niemal -30 stopni i zawiadowca stacji oświadczył kategorycznie, że o wyjściu w góry nie ma mowy. Stukając w termometr ocenił tez, że na głównym grzbiecie, kilkaset metrów nad nami, temperatura musiała być tej nocy jeszcze niższa.
? Jest tyle śniegu! ? dobitnie wskazał dłonią wysokość piersi. Takiego ostrzeżenia nie mogłem zlekceważyć. Iść w góry? Mógłbym to zrobić. 10 lat wcześniej młodzieńczy zapał pchałby mnie na szczyt bez rozważania konsekwencji. Przez ten czas jednak trochę przeżyłem i widziałem. Teraz także potrafiłem ocenić, że warunki na górze mogą mnie przerosnąć. Na grzbiecie Karpat sytuacja była gorsza, niż przewidywałem i nawet mając rakiety, które powinny utrzymać mnie w sypkim puchu, nie przetarłbym szlaku. Cały kolejny dzień przeczekałem na stacji. Nazajutrz trafiłem pod dach opiekuńczych gospodarzy, stając się mimowolnie gościem w prawosławne Święta.
Półtora dnia później mróz delikatnie zelżał. Opuściłem niewielką wieś, zaczynając podejście pod połoninę. Kilkaset metrów w górę, lasem, przez sięgające ponad kolana zaspy ? nie podobała mi się ta perspektywa, ale gdy tylko postawiłem stopę na śniegu zapadłem się gwałtownie. Nieprzetarty puch był głęboki, a jednocześnie ciężki, łatwo było wpaść w niego ? czasem po pas. Trudno było się z niego wydostać… Godzina wystarczyła, bym opadł z sił, zlany potem. A przecież pokonałem zaledwie kilkaset metrów. W tym tempie dojście do górnej krawędzi lasu zajęłoby mi więcej niż dzień. Dalsza droga połoniną ? kolejne dwa. I to wszystko w żałośnie niskim tempie – miałem wrażenie, jakbym wcale nie przesuwał się do przodu, klucząc między powalonymi konarami i wyszukując nieistniejących przejść wśród młodych świerków. Wreszcie poddałem się.
Czy istniała alternatywa? Mapa wskazywała, że dnem doliny, wzdłuż strumienia, poprowadzi na połoninę niewielka ścieżka. Kierunek nie był optymalny, ale był jedyną szansą. Rzeczywiście, gdy ściana lasu zamknęła się za mną i zostałem sam, wydawało się, że dokonuję jakichś postępów. Wyraźny korytarz między drzewami prowadził bezbłędnie, ale olbrzymie zaspy wciąż zamykały drogę. Tam, gdzie fragment ścieżki osłonięty był jakimś powalonym drzewem lub zwartą zasłona gałęzi, zapadałem się niemal po pas. Każdy krok wiązał się nie tylko z wpadnięciem w śnieg, ale i rozpaczliwą próbą wydobycia spod niego rakiety. Przekopywałem nią kilogramy śniegu. I tak co krok. 50 centymetrów dalej. I kolejne, i kolejne. Wieczór zastał mnie marne 2 kilometry dalej. Gaz z trudem sączył się z przemarzniętej maszynki, mróz spadł do -25°.
Nad ranem pogoda bez zmian. Mróz trzymał nie dając nadziei na to, że śnieg osiądzie i stanie się twardszy. Siły odzyskane nocą straciłem już po godzinie torowania. Gdy się odwróciłem, zobaczyłem, jak znikomy jest fragment, który pokonałem. W tym tempie nie było mowy o dotarciu na górę tego dnia. Osiągnięcie najbliższej miejscowości, po jej drugiej stronie, wymagałoby kilku dób tytanicznego wysiłku, nawet z pomocą rakiet. Decyzja mogła być tylko jedna ? odwrót.
Kolejny ranek przyniósł klęskę mojego planu: chmury, pędzące nad szczytami, przyniosły nowy śnieg. Teraz przejście szlaku stało się nie tylko trudniejsze, ale i bardziej niebezpieczne. Pochyłe stoki straszą nawisami, mogącymi wyzwolić lawiny. Po południu nawet główne karpackie drogi stają się trudne do przejścia i przejechania. Prognoza: brak spodziewanej poprawy. Wracam.
Zaledwie tydzień wystarczył, by pokazać mi starą prawdę: to góry rozdają nam karty. Gdy przeczekiwałem mróz na stacji kolejowej, moi znajomi walczyli ze śniegiem idąc przez polskie Bieszczady. Jeden z nich musiał wezwać pomoc. Inni zawracali po przejściu kilkuset metrów. Co mogłem zrobić? Wspominając żywioł, przez który musiałem się przebić, by choćby stanąć na moim szlaku, mogę tylko powiedzieć: nic. I uznać wyższość gór nad człowiekiem. Nie czuję, abym poniósł klęskę ? to była lekcja rozwagi, którą tym razem odrobiłem.
Każde wyjście w góry wiąże się niepewnością i ryzykiem. Czasem musimy zdecydować – jak daleko możemy się posunąć? Jaki wysiłek, trudności, ryzyko jesteśmy w stanie zaakceptować? A potem podjąć decyzję zgodnie z naszym osądem. Ostatecznie ? góry będą tu zawsze i zawsze możemy do nich wrócić.
Łukasz Supergan ? Podróżnik, fotograf, dziennikarz. Za swoje podróże dwukrotnie wyróżniony w kategorii ?Wyczyn Roku? na gdyńskich ?Kolosach?. Jego samotne przejście gór Zagros otrzymało nominację do nagrody National Geographic Traveler.